Medykalizacja porodu i trudne decyzje

Planowałam napisać dla Was artykuł o porodach szpitalnych i domowych. Chciałam naświetlić ten temat z różnych stron i określić jakoś moje stanowisko na dzień dzisiejszy. Jednak im dłużej nad tym artykułem siedziałam tym wyraźniej klarowała się jedna sensowna odpowiedź: nie wiem.

Gdy zaczęłam na nowo drążyć temat opieki okołoporodowej w naszym kraju byłam wściekła. Na system, na układy i na ten beton, którego nie da się ruszyć z posad. Moja praca polega na ciągłym rozdarciu pomiędzy wiedzą, na temat tego jak powinno być, a zastanym systemem, w którym przyszło mi funkcjonować.

Pewnie się zastanawiacie o co mi tak konkretnie chodzi. W tym miejscu chciałabym zrobić małą dygresję i przybliżyć Wam trochę historii i statystyk.

W Polsce przez wieki porody przyjmowały tzw. Babki, najstarsze kobiety w  społeczności. Nie posiadały usystematyzowanej wiedzy, opierały się w dużej mierze na medycynie ludowej i magii. Przekazywały swoje doświadczenie z pokolenia na pokolenie kolejnym kobietom. Taki system funkcjonował w niektórych regionach nawet do XIX wieku. Dopiero w tym czasie w porodach zaczęli uczestniczyć lekarze.

Dopiero pod koniec XIII wieku, aby zmniejszyć umieralność okołoporodową zorganizowano nauczanie położnych. W większych miastach powstały szkoły akuszerek.

Z powodu licznych wojen i zaborów położnictwo w Polsce przez długie lata było zaniedbaną gałęzią medycyny. Tuż po II Wojnie Światowej wskaźnik umieralności okołoporodowej wynosił, aż 6%! Aby poprawić tą sytuację zaczęto otwierać izby porodowe, czyli samodzielne placówki kierowane przez położne, których zadaniem była opieka nad kobietami w prawidłowej ciąży, przyjmowanie porodów fizjologicznych i opieka nad położnicami i zdrowymi noworodkami. Położne przyjmowały również porody w położeniu miednicowym oraz wykonywały takie zabiegi jak ręczne wydobycie łożyska. W niektórych izbach był jeden dyżurny lekarz, w innych nie było go wcale.

Szybki rozwój technologii medycznych w XX wieku sprawił, że położnictwo w większości krajów rozwiniętych zaczęło się koncentrować wokół szpitali. W Stanach Zjednoczonych od roku 1900 do 1935 liczba porodów przyjmowanych w szpitalu wzrosła z 5 do 75%. Lekarze położnicy zajmowali się już nie tylko przypadkami patologicznymi, ale zaczęli też nadzorować prace położnych, które prowadziły porody fizjologicznie. W Polsce doprowadziło to do stopniowego zamykania izb porodowych począwszy od lat 70 XX wieku do roku 2008, kiedy zlikwidowano ostatnią placówkę.

Umieralność okołoporodowa spadła w Polsce z 1,9% w 1990 roku do 0,6% w 2008 roku.

Można by powiedzieć, że super, umieralność drastycznie się zmniejszyła, więc problem rozwiązany. Niestety wszyscy dobrze wiemy, że nie jest tak kolorowo.

Poród z wydarzenia rodzinnego stał się przypadkiem medycznym, a wręcz zagrożeniem życia wymagającym interwencji lekarskiej. Kobiety, które przez wieki rodziły w domach z praktycznie niczym nieograniczoną swobodą, zaczęły rodzić w obstawie monitorów, bez możliwości jedzenia, w pozycjach sprzecznych z anatomią.

Lekarze położnicy, których zasadniczą rolą było wcześniej interweniowanie w sytuacjach patologicznych zaczęli stosować te same metody w porodach fizjologicznych. Przyczyniło się to do wzrostu odsetka cięć cesarskich i porodów zabiegowych. Rola położnej została mocno ograniczona. Na świecie samodzielność zawodu położnej udało się utrzymać tylko w niektórych krajach takich jak Dania lub Holandia, które obecnie słyną z wysokiego poziomu opieki okołoporodowej.

Pomijając całą szpitalną otoczkę, która zdecydowanie nie pomaga w porodzie, największym grzechem szpitali, w moim odczuciu, jest medykalizacja porodu. Wierzcie mi, że wiele razy nóż mi się w kieszeni otwiera jak widzę serię zbędnych procedur, które zaburzają naturalny przebieg porodu. Mogłabym tutaj długo wymieniać. Sztandarowym przykładem jest indukcja porodu, bo ,,mój lekarz ma dzisiaj dyżur”. Każda zbędna interwencja medyczna pociąga za sobą kolejne, czasami kończąc się na cięciu cesarskim, które też nie pozostaje bez konsekwencji.

Oczywiście szpital szpitalowi nierówny. Są placówki, które zatrzymały się gdzieś w poprzednim wieku i lepiej stamtąd uciekać. Są też takie, w których stosuje się najnowsze standardy i poziom opieki jest bardzo wysoki. Niestety kobiety z mniejszych miejscowości często nie mają wyboru i rodzą tam, gdzie są w stanie dojechać, a małe powiatowe szpitale zazwyczaj nie chlubią się nowoczesnym podejściem.

Wygląda na to, że kręcimy się aktualnie w jakimś błędnym kole. Lekarze w trosce o bezpieczeństwo pacjentek zaczęli coraz bardziej przejmować kontrolę nad przebiegiem porodu, co przejawia się we wprowadzaniu zbędnych procedur, które mają zapobiegać ewentualnym komplikacjom. I rzeczywiście częściowo spełnia to swoją rolę, ale wpadliśmy w drugą skrajność, z wejścia traktując poród jako zagrożenie życia, co powoduje szereg komplikacji, których tak bardzo chcemy uniknąć.

Boli mnie to, że w tym wszystkim gubi się nam gdzieś rodząca. Nie podążamy za jej ciałem, które na swoim zwierzęcym poziomie doskonale wie jak się rodzi, ale właśnie ,,odbieramy” poród zamiast go ,,przyjmować”. Oczywiście dobra opieka medyczna nie raz ratuje nam skórę, ale byłoby cudownie gdyby nie wdrażano tych ,,ratowniczych” procedur tam gdzie one są zbędne. Jestem pewna, że jak oddamy kontrolę nad porodem samej rodzącej, jej instynktom i dobrej położnej, która będzie czuwać i prowadzić za rękę, wszyscy na tym skorzystają. To wydaje się doskonałym układem – rodząca, która słucha swojego ciała, położna, która wspiera i czuwa nad przebiegiem porodu i na zapleczu lekarz, który jest gotowy wkroczyć w momencie, kiedy poród przestaje być fizjologiczny.

Niestety powyższy opis to mrzonka i taki stan rzeczy powoduje moją nieustanną frustrację, szczególnie, że doskonale wiemy jakie są zalecenia i rekomendacje, co porodowi służy, a co nie i jak większość kobiet pragnie rodzić, karmić itd. Dlaczego w takim razie nie bierzemy przykładu z krajów, które już ten szlak przetarły i świetnie sobie radzą? Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Zbyt wiele osób zbyt dobrze zarabia na tym systemie, żeby cokolwiek zmieniać.

 

Z każdym rokiem pracy zadaję sobie coraz więcej pytań, na które nie znam odpowiedzi. I coraz więcej odpowiedzi wcześniej jasnych i klarownych zaczyna budzić moje wątpliwości. To co wydawało się standardem na studiach, teraz jest często podważane, czy to w mojej głowie, czy przez autorytety.

Doszłam do wniosku, że muszę pójść tych odpowiedzi poszukać. Nie chcę już narzekać (jak wyżej), pora zacząć robić dobre położnictwo, jeśli nie ogólnoświatowo, to przynajmniej w moim wydaniu i z kobietami, które trafią pod moją opiekę. Wiem, że satysfakcja płynąca z wykonywania tego zawodu będzie moim doświadczeniem wtedy, kiedy wejdę w to na 100%. System ogranicza mój rozwój i możliwości na wielu płaszczyznach, ale na tyle na ile mogę chcę pracować w zgodzie ze sobą. Albo tak albo wcale. Po kilku latach ,,kieratu” chcę odkryć w sobie na nowo tą iskrę, którą miałam na studiach, gdy moja głowa była pełna ideałów, a serce pałało słysząc odgłosy dobiegające z porodówki.

Wiecie jakie jest moje najlepsze wspomnienie związane z byciem położną? Nie spektakularne, szybkie akcje podnoszące adrenalinę, nie to, że moja intuicja pozwoliła mi zapobiec poważnym powikłaniom, nawet nie przyjmowanie porodów, które daje dużo satysfakcji.

Na jednym z wielu dyżurów w trakcie studiów asystowałam rodzącej. Kobieta klęczała na materacu opierając się o łóżko, a ja siedziałam na tym materacu obok niej i co jakiś czas słuchałam udetką tętna dziecka. Tyle. Czułam się wtedy tak bardzo na miejscu! Wiedziałam, że to jest właśnie bycie położną. Ciche towarzyszenie, bycie obok, czuwanie i nie przeszkadzanie. Często wracam myślami do tamtej chwili.

Te wszystkie przemyślenia były impulsem do podjęcia decyzji, o której myślałam od dłuższego czasu. Postanowiłam zakończyć prowadzenie bloga. Odpowiedzialność związana z pisaniem stała się zbyt dużym ciężarem. Z każdym rokiem nabieram coraz więcej pokory, która utwierdza mnie w przekonaniu, że to jest dobra decyzja. Dodatkowo wraz z pojawieniem się Zuzi przestrzeń na realizację dodatkowych rzeczy drastycznie się zmniejszyła, a czas który aktualnie mam chcę poświęcić na własny rozwój.

 

Ciężko jakoś podsumować te 3 lata i wiele godzin spędzonych przy klawiaturze. Z jednej strony dawałam Wam darmowe treści, co wymagało sporo pracy, jednak mam wrażenie, że ja dostałam dużo więcej.

– Dowiedziałam się, że lubię i umiem pisać. Przejrzałam kilka moich starych tekstów i uważam, że są naprawdę dobre jak na amatorszczyznę. Kiedyś napiszę jakąś książkę, jak tylko wpadnę na pomysł o czym ona będzie. 😀

– Zgłębiłam tajniki branży IT, w dużej mierze sama ogarniając stronę, sklep i newsletter. Do tej pory jestem z siebie dumna, że dałam radę!

– Mam wrażenie, że wyrobiłam się odrobinę w gadaniu do kamery, kiedyś to było dla mnie nie do pomyślenia, że coś nagram i to opublikuję. Teraz nawet to lubię!

– Blogowanie było dla mnie ważną odskocznią kiedy staraliśmy się o dziecko i moja głowa potrzebowała się czymś zająć, żeby nie snuć czarnych wizji.

– Napisałam kilka ważnych, osobistych tekstów, które działały na mnie poniekąd terapeutycznie. Przelewanie myśli na papier uwalnia wiele emocji.

– Mam wiele pamiątkowych zdjęć i wpisów z okresu ciąży i wczesnego macierzyństwa.

I najważniejsze:

– Nawiązałam dużo internetowych znajomości. Dzięki rozmowom z Wami poszerzyłam perspektywę i lepiej rozumiem pacjentki. Mam wrażenie, że mój poziom empatii znacząco wzrósł. Przez rok macierzyńskiego, gdy nie pracowałam w zawodzie zdobyłam bezcenne doświadczenie macierzyństwa, ale i ubogaciłam się o Wasze historie i poznałam Wasze trudności. Tak szczere rozmowy raczej nieczęsto się zdarzają w realu. Dziękuję Wam za otwartość i zaufanie!

Co dalej?

Strona oczywiście zostaje, wiele tekstów ma nadal bardzo dobre statystyki i wiele osób z nich korzysta. Nie będę już tutaj zamieszczać nowych wpisów, ale nadal znajdziecie mnie na Instagramie. Zamierzam tam nadal od czasu do czasu publikować, ale już bez wewnętrznej presji. Nie ukrywam, że ostatnio gdy dzieje się coś ciekawego staram się po prostu cieszyć tą chwilą, a nie łapać za telefon, stąd ilość moich relacji znacząco się zmniejszyła. Tak czy inaczej póki co to medium sobie zostawiam.

 

Zamykam tym wpisem pewien rozdział. Idę szukać tego uczucia, które mi towarzyszyło wtedy, na tym materacu. Czy je znajdę? Czy będę miała w ogóle odwagę, żeby w tym skostniałym systemie funkcjonować w zgodzie ze sobą? A może się poddam? Nie wiem.

 

,,Gdy nie widać drogi podążaj za głosem serca”

autor nieznany

 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *